Z futryn leciały szyby, a z żyrandoli
i lamp pozostawał tylko pył, który swoje miejsce miał na podłodze. Wszystko, co
drewniane od razu stanęło w ogniu. Żar buchał z każdej strony, co sprawiało, że
w pomieszczeniu było bardzo duszno i gorąco.
- Różdżka! Gdzie moja różdżka? Do
cholery! – bulwersował się Harry, kiedy wokół niego podłoga trzęsła się
niepewnie, a z półek leciały zdjęcia i inne ozdoby. Na ścianach z minuty na
minutę rozrywały się coraz większe pęknięcia, które groziły zawaleniu
konstrukcji. Był to urok rzucony przez jednego ze śmierciożerców, który robił
za chwilową przeszkodę w wydostaniu się z budynku, kiedy ten uciekał.
- Harry, złap mnie za rękę! –
krzyknęła Hermiona, która razem z chłopcem tkwiła w zaklętym pomieszczeniu.
Czarodziej podbiegł do przyjaciółki, złapał mocno za rękę i po chwili oboje
zniknęli w zakrzywionym wirze. Deportowali się.
Miejsce, które Hermiona wybrała
jako przystanek nie było do końca przemyślane. Znaleźli się w Hogsmeade obok
wrzeszczącej chaty. Była noc, a dookoła straszna, ponura i nieprzyjemna pogoda.
- Dlaczego właśnie Hogsmeade?
Dlaczego ta stara, spróchniała chata? – pytał Potter ze zdziwieniem.
- Nie wiem, chciałam na King’s
Cross, ale coś musiało mi się pomieszać – odparła, łapiąc za torbę ze opuszczoną
głową. Następnie wyciągnęła bandaż, by opatrzyć ranę, którą Harry nabył w
chwiejącym domku.
- Hermiono! Moja różdżka! Nie
wziąłem jej – przypomniał panicznie chłopiec. – Co ja bez niej zrobię? Teraz jestem skończony... Potrzebuję jej! – dodał.
- Wrócimy tam, spokojnie. No, ale
dopiero, gdy sytuacja wróci do normy i kiedy będziemy mieć pewność, że nie
jesteśmy prześladowani przez tych…
Hermiona zaniemówiła. Usiadła na
dużej kępie trawy i zaczęła panicznie płakać. Dalej nie mogła uwierzyć w to, co
stało się tam w Departamencie Tajemnic. Wtedy, kiedy śmierciożerca wystrzelił z
końcówki różdżki zielony promień wszystko było wiadome. Ron umarł, a szczęście Hermiony
razem z nim. To stało się tak szybko i nikt się tego nie spodziewał. Chłopak
okazał się tam naprawdę ogromną odwagą ratując swojego brata, bo przecież to w
jego ciało wymierzony został ten sąd.
Podczas bitwy w Departamencie
zginął również Lucjusz Malfoy, który został trafiony sztyletem przez Bellatrix
Lestrange i wykrwawił się na śmierć. Nie zrobiła tego celowo. Sztylet
wymierzony był w Lupina, ale Malfoy, nie wiedząc o zamachu podbiegł do niego,
złapał za szyję i próbował go zabić za to, że skrzywdził jego syna. Następnie
oberwał, a w oczach kręconej wiedźmy pojawił się strach. Po chwili zniknęła z
pola bitwy.
Dziewczyna długo nie mogła
pogodzić się ze śmiercią ukochanego i co jakiś czas nieustannie płakała. Tak
też było i teraz. Hermiona
włożyła rękę do torby i wyciągnęła niewielkie zdjęcie swojego ukochanego, nad
którym znów poleciały łzy.
- Już dobrze, Hermiono. On zawsze
będzie z nami, pamiętaj – pocieszał kolega. – To był najbardziej odważny człowiek,
jakiego znałem, mnie też jest ciężko, ale nie możemy się teraz zamartwiać –
dodał, wstał i odszedł na bok.
- Masz rację – dziewczyna podniosła
się, jednocześnie ocierając zapłakane oczy. – Muszę natychmiast wziąć się w
garść, bo przecież w każdej chwili mogą też i nas dopaść – otarła łzy, chusteczki
i zdjęcie wepchnęła do torby, a później chwyciła za rękę Pottera i szybkim
krokiem udali się ku drzwiom wrzeszczącej chaty.
- Zatrzymamy się tu na noc, a
rano ruszymy dalej – powiedziała, przechodząc przez próg ciemnej, strasznej
chatki. – Lumos – szepneła i z jej
różdżki wydobyło się światło, którym rozjaśniła część domu. – Miejmy nadzieje,
że nikogo tu nie ma – dalej szeptała, niepewnie krocząc po skrzypiących
deskach. Rozglądali się dookoła, by upewnić się, że nic im nie grozi. Po
podłodze biegało kilkanaście szczurów, które najwyraźniej szukały tu
pożywienia.
Przyjaciele weszli do
pomieszczenia, w którym przenocują. Straszne szafy kołatały swoimi
drzwiczkami od przeciągu. Wszędzie roiło
się od kurzu. Hermiona, świecąc swą różdżką po kątach znalazła świece i położyła je na krzywym stole.
- Incendio! – wypowiadając te zaklęcie zapaliła świeczki, a w
pomieszczeniu zrobiło się w miarę jasno. Znów włożyła rękę do swojej magicznej
torby i z trudnością wyciągnęła dwa niewielkie koce.
- Czym jeszcze mnie zadziwisz,
Hermiono? – zapytał z niedowierzaniem towarzysz. – Czy ten plecak ma jakieś
określone wymiary, czy jest bezdenny? – dodał, próbując złapać za torbę.
- Zostaw. Nie wiem, nigdy tego
nie sprawdzałam, ale pewnie ma. Ciesz się, że mamy wszystko, czego
potrzebujemy, bo inaczej byś zgrzytał z zimna – odrzekła. – Protego Totalum! – po chwili nad chatką
powstało sklepienie, które przez całą noc miało za zadanie chronić wędrowców
przed nieproszonymi gośćmi.
Po kilkukrotnym wypowiedzeniu zaklęcia osłona była
dostatecznie pełna i wytrzymała. Oboje przysiedli przy ścianach okryli się
płachtami i usnęli, czekając na kolejny, pełen emocji, dzień.
____________ *** _____________
Nie owijając w bawełnę, bez żadnej notki powitalnej dodaję prolog :D Wyszedł krótki i bez sensu. Myślę, że pierwszy rozdział będzie dłuższy. Na pewno będzie, obiecuję. :) Jeśli chodzi o błędy, to jest ich kilka na 100%, więc śmiało możecie wytykać, ale z góry przepraszam, że takowe występują :P Ach, nie wiem, co myśleć o tym prologu. Sami oceńcie :) Do zobaczenia!